Króluj nam Chryste!
Długo zwlekałem od czasu, kiedy ksiądz Piotr poprosił mnie o podzielenie się moim świadectwem, ale i kwestie, które chciałbym przedstawić, wymagają długiej refleksji. Proszę mi także wybaczyć urywaną stylistykę tego tekstu, która wynika z tego, że wszystkie wydarzenia tu opisane wymagałyby znacznie dokładniejszego wyjaśnienia niż jest to tutaj możliwe. Jest to pewna skondensowana historia mojego życia, gdyż uważam, że Służby Liturgicznej nie należy opisywać bez niezwykle istotnego kontekstu osobistego.
Moją posługę w Służbie Liturgicznej rozpocząłem w 2008 roku. Zawsze byłem wyjątkowo spokojną osobą, więc pierwsze trzy lata służby przeżywałem, można powiedzieć programowo, sumiennie przychodząc na dyżury. Moja wiara nie miewała szczególnych uniesień czy kryzysów.
Jednak w 2011 roku ciężko zachorowałem. Nowotwór złośliwy kości udowej zmusił mnie do zmiany sposobu życia. Przerwałem służbę przy ołtarzu, przerwałem szkołę i po trzech miesiącach przyjmowania chemioterapii przeprowadzono zabieg usunięcia guza. Z powodu jego zaawansowania moje kolano nadawało się do wymiany, dosłownie. Wszczepiono mi endoprotezę, czyli nic innego jak sztuczną kość. Jeszcze przed operacją uświadomiono mnie, że zabieg ten nie ma na celu przywrócenia mnie do pełnej sprawności, a jedynie umożliwienie mi w miarę normalnego życia. Na szczęście operacja przebiegła bez znacznych komplikacji. Rehabilitacja była długa i bolesna, ale po sześciu miesiącach byłem w stanie samodzielnie chodzić (nikt z was nie zdaje sobie pewnie sprawy, jak skomplikowaną czynnością jest chodzenie).
Ci, którzy mnie znają, wiedzą, że jestem wielkim pasjonatem Liturgii Świętej. Jeśli jednak ktokolwiek mnie zapyta, jaka była najpiękniejsza Msza, w której uczestniczyłem, to nie powiem o Mszy Krzyżma, Mszy Wigilli Paschalnej ani Liturgii Wielkiego Piątku. Duszpasterstwo na oddziale onkologii, na którym mnie leczono, niestety praktycznie nie istniało. Jednak przed Świętami Narodzenia Pańskiego przyjechał ksiądz, by odprawić Mszę w pomieszczeniu, które na codzień było salą wykładową Akademii Medycznej. Warunki były fatalne i zakrawające o niegodne do sprawowania Eucharystii, ale była to dla mnie jedyna od długiego czasu możliwość uczestnictwa we Mszy Świętej. Ubrałem się najgodniej jak było to w tamtej sytuacji możliwe, po czym odłączono mnie na moment od kroplówki, bym mógł założyć komżę. I tak, ciągnąc za sobą stojak z kroplówką niczym biskup pastorał, byłem jedynym usługującym w tej Eucharystii. W Mszy nie uczestniczyło wiele osób. Miała raczej charakter kameralny. Kilku pacjentów z rodzicami i lekarz, który na widok tego, jak padam na kolana przed epiklezą miał zapewne ochotę zaniechać dalszego mojego leczenia. Nie pamiętam już, jaką tematykę miała tego dnia Liturgia Słowa, jednak była ona tak bardzo pokrzepiająca, że kiedy odczytałem "Oto Słowo Boże" widziałem wyraźną różnicę na twarzach wiernych, a także w moim sercu, w porównaniu z tym, jaki nastrój panował przed rozpoczęciem Liturgii. Przyjęcie tamtego dnia Komunii Świętej było dla mnie wyjątkowo mistycznym przeżyciem. Mam nadzieję, że Pan Bóg wybaczy mi trywializowanie, ale znacie to uczucie, kiedy w czwartek po środzie popielcowej możecie jeść do syta po dniu ścisłego postu? Tak własnie w wymiarze duchowym czułem się, przyjmując po wielu tygodniach Komunię Świętą. Ta Euchrystia własnie jest jednym z najważniejszych wydarzeń, a jej skutki niewątpliwie odczuwam nadal w codziennym życiu.
Jeśli nadal czytacie ten tekst, to pozwólcie, że kontynuuję historię. Po zakończeniu leczenia potrzebowałem jeszcze dwóch lat, by w pełni powrócić do w miarę normalnego życia. Do Służby Liturgicznej powróciłem bardzo szybko, za namową i pomocą mojego księdza proboszcza, początkowo nawet w prezbiterium poruszając się o lasce i wykonując jedynie czytania.
Do klasy trzeciej gimnazjum chodziłem już jak każdy inny uczeń, nie jak to wcześniej bywało przez moje ograniczenia w poruszaniu się, kiedy to nauczyciele odwiedzali mnie w domu. Wydawać by się mogło, że moje życie jakoś się już stabilizowało. W wakacje roku 2015 potrzebowałem jednak kolejnej operacji o bardziej technicznym charakterze, która na całe szczęście została zaplanowana na dwa dni po zakończeniu kursu ceremoniarza :) Sposód wszystkich form rozwijania mojej duchowości połączonej ze zgłębianiem wiedzy o sprawach wiary i liturgii, kurs ceremoniarza niewątpliwie najbardziej mnie ubogacił. Każdy znajduję swoją własną drogę do Boga. Ja odnalazłem moją w Liturgii i służbie innym.
"Nie warto żyć tylko dla siebie" -śpiewała Patrycja Markowska. Posiadając dosyć krótkie, jedak bardzo różnorodne doświadczenie, obrałem sobie to hasło za motto życiowe. Służba Boża nie może kończyć się zamknięciem drzwi do zakrystii. Moje wypełnianie powołania na obecnym etapie przejawia się w tym, że mogę rano wyjść z kościoła po Eucharystii, bez skrępowania wyciągnąć Liturgię Godzin w SKMce w drodze do szkoły, a potem, ubogacony duchowo i intelektuanie mogę zanieść radość płynącą z Ewangelii także tym, którzy "nie chcą się Panu Bogu narzucać". Do Boga każdy powinien odnaleźć swoją własną drogę, nie da się jej nikomu narzucić, można ją jedynie wskazywać i myślę, że do tego w szczególny sposób powołany jest każdy z nas.
Na koniec chiałbym podziękować wszystkim, dzięki którym jestem w stanie opowiadać o moim życiu tak otwarcie: moim przyjaciołom, którzy wiedzą, że wolę biologię od chemii, a także wszyskim, którzy w jakikolwiek sposób wzbogacili moje życie.