Swoją niezwykłą przygodę z ministranturą oraz liturgią zacząłem, gdy podczas kolędy w moim domu ksiądz zaprosił mnie na zbiórkę dla kandydatów na ministrantów. Byłem wtedy w piątej klasie podstawówki Po odbyciu kilku tygodniowego kursu nastąpiło uroczyste przyjęcie do grona ministrantów. Pierwsza służba była ogromnym przeżyciem, zastanawiałem się czy stoję prosto, czy na pewno zadzwonię dzwonkami w odpowiednim momencie, a samo utrzymanie złożonych rąk przez całą Mszę było dużym wyzwaniem. Z czasem nauczyłem się tych wszystkich praktycznych rzeczy. Na samym początku trzymanie się ustalonego grafiku dużurów ministranckich było dość ciężkie, a rodzice musieli mnie mocno pilnować żebym ich notorycznie nie opuszczał. Po pewnym czasie przyzwyczaiłem się, przyzwyczajenie to nie przekształciło się jednak w smutny i nużący obowiązek. Stało się dokładnie odwrotnie. Po kilku latach zostałem lektorem, kolejne niezwykłe doświadczenie móc odczytywać Słowo Boże z ambony. Również to było poprzedzone długimi przygotowaniami, znacznie dłuższymi niż do samej ministrantury, gdyż niespecjalnie dobrze mi szło czytanie na głos przez mikrofon. Inni ministranci śmiali się że czytam tekst od razu po hebrajsku, jednak i to dało się z czasem wyćwiczyć. Wtedy też Liturgia i Słowo Boże niesamowicie mnie zafascynowały, a służba do Mszy św. stała się (prawie) moją codziennością.
Ministrantami w mojej rodzinnej parafii opiekował się ksiądz, którego niezwykle cenię, bardzo pobożny i pracowity kapłan. Zawsze sprawował liturgię z niezwykłym namaszczeniem, pietyzmem i skupieniem. Tłumaczył nam też, czym liturgia jest i wprowadzał w niezwykły świat symboli, znaków oraz Świętych Tajemnic, które dzieją się na ołtarzu. Z czasem (zainspirowany jego postawą) sam mocniej zainteresowałem się tym tematem, zostałem nawet wysłany na diecezjalny kurs ceremoniarski oraz zacząłem pomagać w przygotowaniu innych ministrantów i lektorów. Wielu moich kolegów po zostaniu lektorem szybko opuszczała się w gorliwości służby, lub nawet odchodzili z ministrantury, a część obecnych na kursie na ceremoniarza traktowała go jako zwieńczenie wieloletniej „kariery ministranckiej”. Mnie jednak kurs zainspirował do dalszego poszukiwania i rozwoju, zarówno duchowego jak i umysłowego, głównie poprzez praktykę częstego uczestniczenia w Eucharystii i przyjmowania komunii św. Szczególnie podczas Adwentu czy Wielkiego Postu codzienne uczestnictwo i służenie do Mszy św., o które zabiegałem zawsze z ogromną starannością, było niezwykle pomocne w przygotowaniu się na nadchodzące święta. Było to szczególnie ciężkie w przypadku rorat, gdy trzeba było wstawać przez cały miesiąc półtorej godziny wcześniej, codzienna Eucharystia połączona z komunią wynagradzała z nawiązką ten wysiłek, który wydaje się dość marny w porównaniu z tym co się dzieje na ołtarzu. Uświadomienie sobie tego zajęło mi wiele lat służby przy Ołtarzu Pańskim, jednak do dzisiaj pozostałem niezwykle aktywnym ministrantem i ceremoniarzem. Szkolę wielu nowych ministrantów i opowiadam o liturgii, byłem także kilka razy animatorem liturgicznym na rekolekcjach oazowych, a nawet powróciłem na diecezjalny kurs ceremoniarza, tym razem już w roli wykładowcy. A sama w sobie liturgia i zgłębianie jej tajemnic, często skrytych w starych księgach i dokumentach, stały się moją pasją. Ministrantura dała mi też oprócz niezwykłego wzrostu duchowego, porządny „wycisk” i szkołę życia, wyrobiła punktualność oraz poczucie obowiązku, oraz odpowiedzialność za to, co należy zrobić. Również tam poznałem wielu wspaniałych ludzi oraz pierwszych przyjaciół. Służba Boża stała się esencją mojego życia. Pomimo wielu trudów i przeciwności jest prawdziwą radością wypływającą ze spotkania z Bogiem ukrytym w Najświętszym Sakramencie.